W edukacyjnym gąszczu

Czasami wydaje mi się, że książek edukacyjnych i popularyzujących wiedzę jest więcej niż dzieci w tym kraju i oczywiście dotyczą wszystkiego. Wiadomo, są zwierzęta, jest przyroda, anatomia człowieka – standard. Jak grzyby po deszczu wyrastają książki wspierające rozwój mowy, elementarzy pojawiło się tyle, ile kolorów ma tęcza. Najgorsze jest to, że wydawcy gonią za tymi modami i drukują książki jedna za drugą, a różnią się one chyba tylko logotypem na okładce. Ile można mieć atlasów miast albo kosmosu? Szkoda, że ten zalew publikacji popularnonaukowych nie zalewa dzieci rzetelną wiedzą. Okazuje się niestety, że często książki na zagranicznych licencjach są źle tłumaczone, bo oszczędza się na konsultacji merytorycznej, a te polskie też nie zawsze są tworzone przez specjalistów z danej dziedziny. Zamiast tego wydawnictwo zleca projekty autorowi i ilustratorowi, którzy są teraz na topie. A zdrowy rozsądek poszedł nie wiadomo gdzie i nie wiadomo, kiedy wróci.

O wszystkim opowiedzieć się nie da, ale z różnych względów chciałabym wam przybliżyć kilka książek, które choć pewnie nie są idealne, to warto je dostrzec w tłumie i wyróżnić.

Tę podróż zacznę od serii „Moje ciało” wydawnictwa TAKO, którą bardzo cenię. Do tej pory opublikowane zostały: Stopy, Pępek, Piersi, Zęby, Strupek i Dziurki w nosie. Każda z nich ma swoje unikalne elementy, ale skupmy się na tym, co wspólne. Jestem fanką książek, w których narracja jest prowadzona z punktu widzenia dziecka. Wyobrażam sobie, że nie jest to najprostszy sposób pisania, bo autor jest to przecież dorosły człowiek i jego tok myślenia jest zupełnie inny. Z tego powodu często mamy do czynienia z książkami, które na pozór zostały napisane językiem młodych ludzi, a w rzeczywistości tylko go niezdarnie imitują. W przypadku tej serii jest zupełnie inaczej. Pytania, spostrzeżenia i komentarze dzieci, które są bohaterami tych publikacji, są typowo dziecięce. Autor Gen-ichiro Yagyu i tłumaczka Karolina Radomska-Nishii naprawdę spisali się na medal. To wszystko dopełniają ilustracje, które również są odwzorowaniem tego, jak rysują maluchy. No, powiedzmy, utalentowane plastycznie maluchy, ale jednak. Z taką książką młody czytelnik może się identyfikować w stu procentach, co w mojej opinii sprawia, że wiedza, która pojawia się na jej kartach, jest dużo łatwiejsza do przyswojenia. Gdy czytałam o Strupku, żałowałam tylko, że w dzieciństwie nie miałam takiej książki, bo wiecznie te strupy zdzierałam i teraz mam mnóstwo blizn na kolanach.

O anatomii opowiada również książka wydawnictwa Tatarak – Co kryje ciało?. To jedna z tych publikacji, które nie są jak wszystkie inne. Autorka Aina Bestard zaprasza czytelników do aktywnego poznawania naszych wnętrzności. Zabawa polega na tym, że na ilustracje możemy patrzeć przez trzy różne „szkiełka” – zielone, niebieskie lub czerwone. Każde z nich odkrywa naszym oczom różne elementy, od ogółu do szczegółu lub odwrotnie, jak kto woli. W tym samym stylu powstały też Co kryje las? oraz Co kryje morze?. Poza tym, że książki te są nietypowe w swojej formie, znalazło się w nich miejsce również na podstawowe pojęcia, czy to przyrodnicze, czy anatomiczne. Każda innowacyjna koncepcja na przykucie uwagi dziecka celem przemycenia jakiejś wiedzy jest warta docenienia, natomiast zastanawiam się czasami, czy ilustracja to wszystko? Zdaję sobie sprawę, że czas spędzony z Co kryje ciało? czy Co kryje las? może być wielką frajdą dla czytelników, ja jednak czuję informacyjny niedosyt.

Alternatywą mogą być tutaj książki wydawnictwa Debit – Dzikie zwierzęta w naturze. Niedźwiedź i Dzikie zwierzęta w naturze. Orzeł. W tym przypadku sama ich forma jest klasyczna, ale wyróżnia je naturalistyczne podejście do ilustracji, a także samo przedstawienie zwierząt nie jest bajkowe, tylko zgodne z rzeczywistością. Tutaj niedźwiedzie nie są słodkimi misiami, tylko prawdziwymi dzikimi ssakami. W książkach jest sporo istotnych informacji na ich temat: co jedzą, gdzie mieszkają, jak radzą sobie w zimie, jak wyglądają. Na końcu obu publikacji znajdziemy jeszcze więcej ciekawostek oraz słowa, które warto znać, jak np. miot, tarło czy gody. To wszystko być może brzmi koszmarnie nudno, ale sęk w tym, że wcale nudne nie jest. W każdej z książek poznajemy głównego bohatera, dzięki czemu nie mamy wrażenia, że czytamy encyklopedię, lecz śledzimy życie niedźwiedzia i orła, a przy okazji poznajemy ich środowisko naturalne.

Z zagadnieniami natury zapoznaje dzieci także Wytwórnik ekologiczny wydawnictwa Wytwórnia. To typ książek popularnonaukowych, które stawiają na interaktywność. Mamy tutaj do czynienia z olbrzymią płachtą, po której młody czytelnik może mazać, może kolorować, może wycinać… co tylko przyjdzie mu do głowy. Struktura książki wygląda tak, że na każdej rozkładówce znajduje się jakaś ekologiczna informacja, zadanie, ciekawostka i ekoporada. Pojawiają się takie zagadnienia, jak zwierzęta w mieście, oszczędzanie prądu, problem wymierania pszczół, nadmierne zużycie wody, odnawialne źródła energii itp., a na końcu jest jeszcze słowniczek. Podoba mi się koncepcja książki, w której nie ma zakazów i nakazów, zamiast nich są sugestie i możliwości. Ta idea najbardziej widoczna jest w Wytwórniku filozoficznym, który zachęca do całkowitego uwolnienia myśli. Nie ma tam kompletnie żadnych reguł ani poleceń. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać pozbawione sensu, ale to największe wyzwanie – nauczyć młodych ludzi samodzielnie myśleć. Tkwimy dzisiaj w koszmarnych schematach, tak trudno jest nam czasem zmienić perspektywę, spojrzeć na coś inaczej. Potrzebujemy konkretów, żeby normalnie funkcjonować. Jesteśmy jak stado owiec, które idzie za pasterzem. Pytanie brzmi: czy w dobrym kierunku? Wytwórniki, których jest jeszcze kilka (geometryczny, domowy, kulinarny, filmowy, kosmiczny, Wytwórniki górą oraz Moc kłopotów. Wytwórnik) cenię najbardziej za to, że zachęcają do zadawania pytań, do poszukiwania, i nie wyznają jednej prawdy objawionej.

Na koniec jeszcze parę słów o serii wydawnictwa Egmont – „Czytam sobie”. To trzypoziomowy program wspierania nauki czytania dla dzieci w wieku 5-7 lat. Seria ta zrobiła u nas furorę, i chyba słusznie. Potrzeba nam takich książek, bo ile razy w kółko można wałkować elementarze? A tutaj mamy wszystko, czego młody czytelnik potrzebuje do szczęścia: duża czcionka, papier przyjazny oku, ciekawe historie uzupełnione kolorowymi ilustracjami. Na pierwszym poziomie teksty mają tylko 150-200 wyrazów, na drugim 800-900, a na trzecim 2500-2800. Na tym ostatnim etapie historie są dłuższe, pojawiają się wszystkie głoski (na pierwszym są 23 podstawowe głoski, a na drugim dodano jeszcze „h”) i jest też alfabetyczny słownik trudnych wyrazów. Nie do końca widzę sens dołączania dyplomu dla dziecka, który jest na końcu książki (czy to naprawdę kogoś motywuje?), ale z kolei podoba mi się, że nie zabrakło miejsca na pytania do tekstu, sprawdzające jego rozumienie. Książki zostały napisane przez różnych polskich autorów i współtworzyli je różni ilustratorzy, w związku z tym, jak łatwo się domyślić, jedne są lepsze, inne gorsze, co pewnie w wielu przypadkach zależy też od naszego indywidualnego gustu. Mnie cieszy przede wszystkim to, że wśród nich znalazły się czytanki o Mikołaju Koperniku, Albercie Einsteinie czy Thomasie Edisonie, z kolei rozczarowuje mnie na przykład książka Czytam sobie. Pora na pomidora (w zupie). Zrozumiałe jest dla mnie, że historie mają być proste (pierwszy poziom), jednak napisanie i wydanie książki, która jest po prostu ilustrowanym przepisem na zupę pomidorową, nie wydaje mi się być ciekawą fabułą. Zatem sam pomysł na serię to strzał w dziesiątkę, ale zdarzają się czarne owce. Na szczęście książeczek w serii jest tyle, że można do woli wybierać wśród najróżniejszych zagadnień, które dla jednych są bardziej interesujące, a dla innych mniej.

Trudno się przedrzeć przez gąszcz propozycji, ale zachęcam, żeby szukać, drążyć, nie dać się zwieść marketingowym chwytom wydawców, bo nie wszystko złoto, co się świeci. Mam nadzieję, że choć odrobinę ułatwiłam wybór.

Marianna Wardak, artykuł pochodzi z 32 numeru kwartalnika „Ryms”