Przede wszystkim ulewa i robi inne rzeczy charakterystyczne dla swojego wieku. Ale z czasem zaczyna oglądać, przy czym podgryza i obślinia, a rodzic myśli w panice:
„Mam nadzieję, że tu nie ma żadnej trującej farby drukarskiej”. Bo dziecko podgryza nie książeczkę-przytulankę, która ma wszystkie niezbędne atesty, a pewnie jeszcze jakieś wartości odżywcze, tylko jakąś zupełnie inną, która jeszcze na domiar złego jest dużo za duża i raz podniesiona nikłą siłą małych rączek, opadnie zaraz na filigranową twarzyczkę czy wydłubie oczka ostrym kantem. Ale kto mówił, że ma być łatwo? Nikt nie mówił; tak naprawdę to zgoła co innego mówili: że trzeba wyrabiać nawyk sięgania po książkę, że dwadzieścia minut dziennie, że od tego zależy przyszły sukces i powodzenie, a brak książki pod ręką skończy się na pewno wykluczeniem społecznym i trwałym niedorozwojem intelektualnym…
No i pewnie racja. Ostatnio obserwujemy w domu zmagania, jakie prowadzi z książkami wszelkiej maści maluch, który w momencie, gdy numer ten zostanie oddany do druku, będzie już ponad półroczny. I tak obserwując, układam sobie w głowie teorię literackiej inicjacji, której fragmenty prezentuję poniżej.
Pytania podstawowe, to kiedy należy zacząć i od czego. To, wbrew pozorom, dość ciekawy i skomplikowany okres czytelniczy w życiu człowieka – zarówno tego karmiącego, jak i karmionego. Nie wierzę specjalnie w te wszystkie opowieści o bogatych doświadczeniach estetycznych w życiu prenatalnym i w przykładanie słuchawek z Wariacjami Goldbergowskimi do brzucha czy głośną recytację Leśmiana wykonaną w kierunku pępka – zawsze wydawały mi się dość ekscentrycznymi przejawami snobizmu. Pomijam więc te i podobne praktyki milczeniem i skupiam się na początkach. Początki jakie są, każdy wie: dziecko właściwie nic nie kuma, a łaknie głównie cyca. I właśnie momenty karmienia wydają się idealnym czasem na pierwsze spotkania z literaturą.
Najpierw kwestie techniczne – wiadomo, książka nie powinna być za duża i chyba najlepiej w miękkiej oprawie. A co w środku? Jako że mamy do czynienia z czynnością przerywaną, to proponuję przede wszystkim poezję i krótkie formy. Pamiętając o potencjale depresji poporodowej czy po prostu zwykłym psychicznym (i fizycznym) zmęczeniu, obstawałbym jednak przy lekturach lekkich, łatwych i przyjemnych. Z wierszy na przykład taki Robert Frost, albo wyśmienity komiks Rutu Modan Zaduszki. Nie bez znaczenia jest też tegoroczna decyzja Akademii Szwedzkiej, pamiętajmy, że usypiając malucha przy dźwiękach Dylana, oboje obcujemy z dziełem noblisty. Tu polecam przede wszystkim następujące płyty: Blood on the Tracks (spokojna), New Morning (optymistyczna) i Love and Theft (kojąca), ale można też pomyśleć o zrobieniu specjalnej usypiankowej playlisty – ta ponad wszelką wątpliwość powinna się zaczynać od Sign on the Window, w którym Dylan dochodzi do wniosku, że rodzina i rodzicielstwo są najważniejsze.
W międzyczasie nasze słodkie maleństwo samo zacznie pożądać kontaktu z książką. Oczywiście zakładając, że pojawi się ona w jego orbicie, a pojawić się powinna. Są, rzecz jasna, specjalne publikacje dla dzieci nawet tak małych, jak 0–6 miesięcy – choćby seria Oczami maluszka. To dość smutno wyglądające tomiki, które przedstawiają czarne kształty różnych przedmiotów na białym tle. (Dla porządku przypominam: noworodki nie widzą najlepiej, kolor pojawia się w okolicach piątego miesiąca, a ośmiomiesięczne dziecko widzi już właściwie jak dorosły). Te tytuły testowaliśmy niedawno po raz pierwszy i muszę przyznać, że – ku naszemu zaskoczeniu – były one oglądane z dużym zaciekawieniem. Oczywiście małe tekturowe książeczki są same w sobie fantastycznym przedmiotem i ich pozaliterackie właściwości przydają się na przykład przy ząbkowaniu. Inaczej jest chyba z książeczkami-poduszeczkami czy z książeczkami do kąpieli; mam wrażenie, że są one jednak słabszymi odpowiednikami innych przedmiotów – miękki pluszak jest obiektywnie ciekawszy, a plastikową kaczkę nie tylko lepiej się gryzie, ale też fajnie wyskakuje ona z wody. Mam wrażenie, że tego typu wydawnictwa są adresowane do tych ludzi, którzy mają silnie rozwiniętą potrzebę porządkowania świata – dziecko musi mieć swoje. Natomiast niemowlak, na szczęście, nie ma jeszcze rozwiniętego poczucia własności i jego siłą napędową jest wzrastające szybko zainteresowanie światem. I tak najzwyklejsza dorosła książka w miękkiej oprawie może wiązać się z szeregiem ciekawych odkryć, począwszy od otwierania, poprzez obślinianie i podgryzanie, aż po dość zaawansowane wertowanie (wszystkich tych wyczynów można dokonać na leżąco, gdzieś pomiędzy trzecim a szóstym miesiącem życia). Równie atrakcyjne bywają albumy, ustawione równo na półce (tej najniższej): kuszą świecącymi obwolutami, dziwacznie odstającymi od grzbietów, ta dziwaczność często powoduje aktywność jednego z palców, który wsuwa się pomiędzy obwolutę a książkę, a następnie metodycznie się przesuwa, rozrywając papier. To pierwsze zajęcia z edytorstwa, no i niemy bunt przeciwko literom ułożonym w pionie…
I nagle, nim się obejrzymy, nadchodzi czas na poważną już konsumpcję literacką. Po pierwsze pojawianie się kolorów i szczegółów sprawia, że picturebooki zaczynają być interesujące. I tak zaciekawienie wzbudzić może na przykład Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa Jana Kallwejta, książka ewidentnie przeznaczona dla starszego czytelnika, ale można ją mieć zawczasu, niech sobie leży, może się spodoba. Podobnych rzeczy jest zresztą sporo, w tym ostatnie picturebooki przystosowane specjalnie dla najmłodszych i te wyróżnione, i nagrodzone w konkursie Trzy/Mam/Książki, przygotowanym celowo z myślą o takich publikacjach. Ukazał się już cały komplet książeczek Joanny Bartosik Raz dwa trzy patrzymy/słyszymy/mówimy, które towarzyszą zmysłom na tym najwcześniejszym z etapów. Przy czym nie są to publikacje aż tak ascetyczne, jak te z cyklu Oczami maluszka. Kolejne tytuły (Popatrz w niebo Joanny Gębal i Moniki Zborowskiej i Wyprawa królika Gustawa Aleksandry Artymowskiej) wyróżnione w tym konkursie mają się ukazać w najbliższych miesiącach.
Jeszcze lepsze, o ile nie najlepsze, na ten moment są wierszyki (na tekturze oczywiście). Wychowaliśmy trójkę na piosenkach z tekturowych tomików wydawnictwa Muchomor z piosenkami (te o baranie, ptaszku na krakowskim rynku i pociągu jadącym z daleka). Przypominam, że po ostatnim Noblu piosenka jest gatunkiem literackim, nawet wykonywana chropowatym i średnio sprawnym głosem tatusia. Ale jeśli śpiewanie jest traumą nie do przejścia, to proponuję wyliczanki, na przykład Raz dwa trzy psy Nadii Budde. Jest to o tyle niezwykła sytuacja, że wyliczanki czy inne proste, a absurdalne utwory poetyckie, natychmiast są podchwytywane przez starsze rodzeństwo. I po jakimś czasie wokół malca i książeczki uwija się wianuszek dzikusów pokrzykujących wariacje na temat wyliczanki. I tak oto czytanie, które zazwyczaj bywa czynnością samotniczą, przeradza się w iście dionizyjską celebrację literatury.