Jak zmotywować dzieci do uczenia? To częsty problem nauczycieli, ale i rodziców, którzy z desperacją patrzą, jak ich dzieci tracą zainteresowanie nauką i światem krótko po pójściu do szkoły. Zwykle nie potrzeba na to dużo czasu – pół roku wystarczy. Obserwowałam ten scenariusz nieraz – podekscytowane 6-, 7-latki z dumą niosące swój nowy tornister, by za kilka miesięcy smutno ciągnąć go za sobą.
Co takiego robi szkoła dzieciom, że przestają ją lubić? Odpowiedź jest zwykle bardzo prosta: nie interesuje się nimi. Interesuje się sobą, swoimi planami wynikowymi, podstawą programową, hospitacją. Traktuje przy tym dziecięce umysły jak lekarz, który nie leczy człowieka, tylko omawia kolejny przypadek.
Wiele osób narzeka na system. Ja jestem w tej niezwykłej sytuacji, że mogę go zmieniać. Choć kiedy myślę o sobie sprzed sześciu lat, to pozwala mi twierdzić, że chyba każdy by mógł. Bo kiedy kilka lat temu zakładałam szkołę z myślą o moim synu idącym do zerówki, byłam po prostu zwykłym rodzicem, niegodzącym się na archaiczny sposób edukacji.
No dobrze, może różnica jest taka, że jestem też dziennikarzem naukowym. Pasjonuję się uczeniem siebie i innych, ciekawi mnie świat i obracam się w środowisku osób podobnych sobie. Całe moje zawodowe życie spędziłam, przekonując ludzi, że nauka jest fajna. Dlatego, kiedy widziałam kolejne dziecięce porażki szkolne, doszłam do wniosku, że na przekonywanie do nauki dorosłych jest trochę za późno. Trzeba zacząć od podstaw. I być może z czasem nie będzie dorosłych, których do nauki trzeba przekonać.
Każde dziecko jest w stanie zarzucić dorosłego setkami takich pytań. Każde dziecko przychodzi do szkoły z taką samą ciekawością, która niejednokrotnie już po kilku miesiącach szkolnej edukacji znika jak sen złoty. Ciekawość to niezwykle wrażliwy twór – raz stłamszony opieszale powraca z martwych.
Tymczasem ciekawość jest cechą i człowieka, i wielu zwierząt. Zależy w dużej mierze od czynników zewnętrznych, środowiska bogatego w bodźce.
W 1966 roku, rozpoczynając jeden z ważnych rozdziałów swojej książki o zachowaniu się zwierząt, Peter Marler i William Hamilton napisali: „Zwierzęta spędzają dużo czasu na aktywności, której funkcja jest trudna do zidentyfikowania”. Dziś wiemy, że jedną z głównych składowych tej aktywności jest poszukiwanie informacji, zachowania eksploracyjne zwierząt, ich reakcje na nowość oraz adaptacje do zmian. Niechęć do nudy, a – co za tym idzie – pociąg do nowości, poszukiwanie bodźców można obserwować już nawet u tak prymitywnych stworzeń, jak robak – wypławek biały. Najprostszą formą zachowań eksploracyjnych u wypławka są ruchy testujące, w trakcie których zwierzę porusza częścią głowową swojego ciała wertykalnie i horyzontalnie, badając, w którą stronę rośnie lub maleje intensywność określonej stymulacji (np. stężenie substancji uwalnianych przez gnijący kawałek mięsa w wodzie).
Nasza ludzka ciekawość świata ma swoje ewolucyjne korzenie w niezwykle długiej historii ewolucyjnej mózgu zwierząt, który w miarę swojego rozwoju stawał się coraz bardziej głodny stymulacji i informacji. Człowiek posiada niezwykle silny mechanizm motywujący do poszukiwania informacji i stymulacji. Jego zaspokajanie ma znaczenie dla funkcjonowania naszego mózgu oraz dobrostanu psychicznego. Wydaje się, że nasz głód doznań oraz informacji jest jedną z ważniejszych cech konstytuujących człowieka.
A zatem ciekawość to głód odkrywania, poznawania. Jeśli jesteś intelektualnie ciekawy, idziesz do domu, wertujesz książki, internet, szukasz informacji. Jeśli jesteś ciekawy doznań zmysłowych, możesz podróżować do innych krajów, próbować nowych potraw. Każdy rodzaj ciekawości pomaga ci być lepszym w szkole.
A co szkoła robi z dziecięcą ciekawością?
Brazylijski pedagog Paulo Freire nazywał sposób edukowania, jaki rozpanoszył się w naszych systemowych szkołach, „edukacją bankową”. Wiedza bowiem miała niczym w banku stać się przelewem – przepłynąć od mądrego-z założenia-nauczyciela, do pustej-z założenia-głowy ucznia. Ten drugi w zasadzie nie miał do wykonania żadnego zadania poza jednym – zapamiętać i odtworzyć na życzenie. Ujawnić swój stan edukacyjnego konta. „Taka edukacja bankowa – dowodził Freire – jest stratą czasu i sił ucznia w rozkwicie jego potencjału”.
Czy możemy jednak zmienić coś w tym systemie? Mamy coś w zmian? Owszem. To coś, co fachowo nazywane jest experiential education – nauczaniem przez doświadczenie. Nie jest to zresztą wcale nowy pomysł. Dziś jego skuteczność potwierdzają badania nad mózgiem, ale na początku XX wieku to podejście znalazło wielu intuicyjnych propagatorów, świetnych pedagogów.
Osobą-symbolem tego nurtu jest amerykański filozof i pedagog John Dewey. Uważał, że źródłem zdobywania i weryfikowania wiedzy jest doświadczenie, a uczenie ma następować na skutek działania. Nauka ma przebiegać niejako przy okazji pobudzania wrodzonych zdolności dzieci, wzbogacania ich doświadczeń. Uczniom należy stawiać problemy do rozwiązywania. Szukając odpowiedzi, powinni oni zdobywać wiadomości. W ten sposób proces uczenia się zaczął przypominać proces badawczy, w którym stawia się hipotezy, a następnie sprawdza się je empirycznie.
Szkoła – według tej idei – bliższa byłaby coraz popularniejszym w Polsce centrom nauki niż instytucjom edukacyjnym, do których przywykliśmy.
Pracowałam w Centrum Nauki Kopernik. Jestem zawodowym popularyzatorem nauki. Czy można dziś zrobić systemową szkołę, do której przeniesie się ducha eksploratorium?
Spróbowałam. Poszłam do moich kolegów, których namówiłam do współpracy. Ich brak doświadczenia w szkole poczytywałam nieraz wyłącznie za zaletę. To byli pasjonaci, zwariowani ludzie, dla których nauka była frajdą. Do tego szukałam nauczycieli, którzy myśleli w podobny sposób – warunek był taki, że muszą być ciekawymi ludźmi, mieć własne zainteresowania, bo dzieci wywąchują fałsz na kilometr. I tak powstała Eureka. Szkoła w krzakach – myślę sobie czasem o niej. Działa na wsi pod Warszawą (co nie ułatwia poszukiwania kadry).
Kiedy uczymy się o drzewach, idziemy do lasu, zamiast oglądać prezentację multimedialną. Dajemy problemy do rozwiązania w miejsce gotowych odpowiedzi do zapamiętania. Poznajemy przez doświadczenie, nasza szkoła bowiem to rodzaj naukowego eksploratorium, które pozwala dzieciom samodzielnie poznawać świat. Jesteśmy jednak zawsze obok nich, służąc pomocą, wiedzą i doświadczeniem.
I co najważniejsze – mamy czas. Podchodzimy do nauki tak, jak zwolennicy ruchu slow food do jedzenia. Nie uczymy się na akord, nie urządzamy wyścigów. Mamy dużo lekcji, to prawda, ale dzięki temu nigdzie się nie spieszymy.
Stawiamy na edukację przyrodniczą. Po pierwsze dlatego, że dobry matematyk czy przyrodnik to często też dobry humanista, a odwrotnie zdarza się rzadko. Po drugie, nauki przyrodnicze uczą logicznego myślenia, procesów, łączenia przyczyny ze skutkiem i metody naukowej, tak potrzebnej w dzisiejszych czasach pełnych fake newsów i „powszechnych prawd” tak trudnych do zweryfikowania. Chcemy dać dzieciom szczepionkę z umiejętności racjonalnego myślenia. Uczymy stawiania hipotezy, przeprowadzania eksperymentu, wyciągania wniosków, dowodzenia, prezentacji swojej pracy.
Staramy się prowadzić zajęcia interdyscyplinarne, które łączą umiejętności z zakresu nauk przyrodniczych, matematyki, informatyki, plastyki, języka angielskiego. Prowadzone są przez kilku nauczycieli. Duży nacisk kładziemy na planowanie swojej pracy, pracę w parach i w zespole.
Czy to łatwe? Powiem prawdę: cholernie trudne. Przede wszystkim musimy walczyć z własnymi przyzwyczajeniem, rutyną, myśleniem o szkole, przez którą sami przeszliśmy. Wciąż trzeba mieć z tyłu głowy to wszystko, co nas samych uwierało. To wymaga dystansu do siebie, mierzenia się z własnymi ograniczeniami. Pewnej metawiedzy, która potrafi być bolesna (czy dobrze to robię, dlaczego na tej lekcji dzieciaki się nudziły, nie chce mi się – to wymaga mnóstwa pracy…).
Do tego trzeba widzieć w dzieciach ludzi i partnerów, nie tylko uczniów. Umieć z nimi gadać o nich, o sobie, o świecie. Odpowiadać na ich pytania. Nie unikać trudnych tematów. Nadążać za światem.
Czy nam to wychodzi? Wciąż się uczymy. Bywa czasem, że najtrudniejsza zmiana musi zajść w nas samych.
– Olga Woźniak
Artykuł pochodzi z 32 numeru kwartalnika „Ryms”